Jak zostałam Świecką Misjonarką SMA
30 kwietnia 2020

Jeżeli przyjmiemy, że nasze życie na tej ziemi jest przygodą, to życie z sercem otwartym na przychodzącego Pana przemienia to życie w przygodę do potęgi n-tej. On nieustannie uwrażliwia i poszerza nasze serce, dodaje sił i zapału, odmładza ducha i naprawdę sprawia, że niemożliwe staje się możliwe. Prawdę mówiąc nigdy nie myślałam, że pojadę do Afryki. Zwłaszcza ja, przez wiele lat walcząca ze swoją nieśmiałością i lękiem przed nieznanym, potem zagubiona trochę, choć uparta studentka medycyny marząca aby być chirurgiem, wreszcie zapracowana lekarka i matka czwórki dzieci, nie znająca żadnych języków obcych. Ale po kolei - opowiem Wam o tym od początku, ponieważ historia Afryki w moim życiu to przede wszystkim historia mojej wiary i moich prób podążania za Panem, a więc to historia Jego dobroci i miłości. Moi rodzice nie byli zbyt praktykujący i nie mam zbyt wielu wspomnień z dzieciństwa związanych z wiarą. Pamiętam stary drewniany kościół w Starachowicach oraz nudne i męczące msze święte niedzielne, na których trudno było wytrwać do końca. Przechowuję również w sercu wspomnienie jednej Mszy świętej, na której byłam razem z moją babcią i podczas której doznałam uczucia nieznanej mi wcześniej radości i głębokiego pokoju. Pamiętam, że naśladując babcię zdarzało mi się modlić na różańcu, a pewnego dnia w czasie egzaminów maturalnych, gdy wstąpiłam na chwilę do mijanego po drodze kościoła, doświadczyłam obecności Pana, który dał się odczuć jako Alfa i Omega, Początek i Koniec wszystkiego. Wyjazd z małego miasteczka na upragnione studia medyczne dość szybko i na wiele sposobów pozbawił mnie poczucia bezpieczeństwa i zmusił do szukania oparcia w Tym, który jawił mi się wtedy jako ostatnia deska ratunku. Na szczęście duże miasto to też nowe możliwości, genialne rekolekcje o. Jana Góry OP, duszpasterstwo akademickie księży jezuitów i wreszcie jedyne w swoim rodzaju i głębi rekolekcje ignacjańskie, które pozwoliły mi odkryć nowy świat duchowych doświadczeń i spotkać Boga z Jego niepojętą głębią ojcowskiej Miłości. Nic też dziwnego, że zachwyt Panem przerodził się dość szybko w poszukiwania swego miejsca w zgromadzeniu zakonnym, aby jednak ostatecznie po kilku latach duchowych zmagań podjąć dość niespodziewaną dla mojego spowiednika decyzję o założenia rodziny. Przyjście na świat kolejnych dzieci przeżywałam niemal mistycznie, dogłębnie przeniknięta wdzięcznością za dar rodziny i macierzyństwa. Dzieląc z trudem czas pomiędzy dom, dzieci i pracę modliłam się w tym okresie zdecydowanie mniej. Prosiłam jednak Pana, żeby trzymał mnie mocno przy sobie i powtarzając jak mantrę modlitwę, aby pozostać mimo wszelkich trudności wszczepioną w Krzew Winny latoroślą. Mijały lata wypełnione codziennością i przeróżnymi życiowymi zmaganiami. Gdy nasz najmłodszy synek skończył trzy lata, zmarł mój tata w dość dramatycznych okolicznościach. Po jego śmierci moje życie duchowe nabrało ponownie tempa. Najpierw ogarnęło mnie jakieś wielkie i nieznane wcześniej pragnienie ciągłej modlitwy, którą nie mogłam się nasycić i której niemal nie umiałam zakończyć. Szukając duchowej pomocy spotkałam księdza, który zaprosił mnie na wykłady o Ojcach Kościoła, początkach chrześcijaństwa, na kurs biblijny. To było jak balsam na moją spragnioną Pana duszę. Zaczęliśmy razem organizować różne projekty, założyliśmy wspólnotę, potem Stowarzyszenie Dom Wschodni. Mój mąż nie podzielał ani wiary, ani moich pasji, ale też specjalnie mnie nie ograniczał. Ze Stowarzyszeniem Dom Wschodni wyjechałam pierwszy raz za granicę. Wybraliśmy się na 10 dni to Turcji, śladami św. Pawła. Powoli moje życie układało się spokojnie na nowo. Chłopcy rośli, ja prowadziłam hospicjum domowe i zajmowałam się naszym domem, starając się na wszelkie sposoby trwać przy Panu nie zaniedbując modlitwy. Po wyprawie do Turcji przyszedł czas na Egipt. Ksiądz Przemek, mój przyjaciel, patrolog i miłośnik Bliskiego Wschodu, znał te strony i obiecał zabrać nas do klasztorów koptyjskich na pustyni, pokazać grotę, w której żył św. Antoni Pustelnik oraz zwiedzić stary koptyjski Kair. Wyprawa miała zająć około trzech tygodni. Pokusa była zbyt silna, aby zrezygnować. Z uwagi na dzieci i pracę nie mogłam jechać z całą naszą grupą na dłużej, postanowiłam jednak dołączyć do nich w Kairze i spędzić razem chociaż tydzień. Był rok 2014, gdy tak oto pierwszy raz w życiu, ze słownikiem angielskim pod pachą, wybrałam się sama w podróż do Egiptu, nie wiedząc jeszcze, że właśnie otwiera się nowy, zaskakująco piękny etap w moim życiu, który wciąż rozwija się, owocuje i trwa. Egipt dla mnie dziś to bardzo kochane miejsce, choć ta miłość rodziła się powoli i trochę w bólach. Szalone miasto Kair, tętniące życiem niemal całą dobę, przeludnione i zakurzone, hałaśliwe i brudne. Z ulicami na których nie obowiązują żadne zasady ruchu drogowego, a jedynym respektowanym dźwiękiem jest wszechobecny dźwięk klaksonu. Te ulice wielokrotnie pokonywałam ze strachem w oczach, chowając się za kimś lub trzymając kogoś za rękę, bo jedyna zasada jaka została mi przekazana przy przekraczaniu pełnej pędzących aut jezdni to ta, aby „nie wahać się i nie cofać łapiąc jednocześnie kontakt wzrokowy z kierowcą”. Egipt to również i przede wszystkim ludzie: muzułmanie i chrześcijanie, liczne wspólnoty zakonne, Koptowie. To wiele prostej ludzkiej życzliwości i uśmiechu, to msze św. z komunią zawsze pod dwiema postaciami Ciała i Krwi Pana dla wszystkich. To kochane siostry misjonarki Matki Teresy i hinduskie siostry Dzieciątka Maryi przyjmujące każdego z uśmiechem i częstujące specjałami hinduskiej kuchni, a na co dzień opiekujące się grupką niepełnosprawnych dzieci. Egipt to także ludzie niepełnosprawni w Club du Bonheur przy parafii SMA, ludzie biedni i prości, spragnieni kontaktu, miłości i ciepła, którzy swoim uśmiechem i czułością odpłacają za każdy wyraz troski z nadmiarem. I wreszcie Egipt to wspólnota SMA na Szubrze w parafii św. Marka, wspólnota złożona z afrykańskich i hinduskich księży, otwarta na każdego przybysza, wspólnota z którą chce się być i do której chce się wracać. To tutaj właśnie podczas moich kolejnych pobytów w Kairze dowiedziałam się o Stowarzyszeniu Misji Afrykańskich, o założycielu biskupie Melchior de Marion Brésillac, o charyzmacie SMA. Tutaj dotarły do mnie mocno słowa założyciela: Jeżeli wierny swojemu powołaniu, akceptujesz życie pełne poświęcenia i to wszystko, co to znaczy; jeżeli szukasz Jezusa, tylko Jezusa, Jezusa biednego, Jezusa skromnego i upokorzonego, Jezusa ukrzyżowanego... Jeżeli tak, to przyjeżdżaj! Tak szukałam życia w prostocie, życia pełnego poświęceń, życia z biednymi i potrzebującymi… Szukałam Jezusa biednego, upokorzonego, ukrzyżowanego… Takiego Jezusa spotykałam już w mojej pracy wśród moich umierających i cierpiących chorych, ale wciąż było mi Go mało i mało, wołanie trwało i sięgało głębiej. Poruszały mnie bardzo słowa założyciela SMA o byciu misjonarzem z głębi serca. Od dawna kiełkowało we mnie wielkie pragnienie braterstwa z ludźmi wszelkiej narodowości, kultur i koloru skóry, które teraz dość niespodziewanie w dojrzałym już życiu zaczęło znajdować swoje urzeczywistnienie. Z tego pragnienia zrodził się najpierw pomysł warsztatów dla ośrodka niepełnosprawnych przy katedrze SMA w Kairze, potem wyprawa do Kenii, Tanzanii i wreszcie zachęcona przez księży misjonarzy z Kairu, znalazłam miejsce w polskiej wspólnocie SMA, w grupie misjonarzy świeckich. Nie mogę w chwili obecnej wyjechać na dłuższą misje do Afryki, wciąż zbyt jeszcze potrzebna jestem moim dzieciom i moim pacjentom na miejscu, ale bycie misjonarką wiele dla mnie znaczy. To dotyka także codzienności tutaj, stałej dbałości o relację z Panem, uważnego przeżywania każdego dnia i spotkań z ludźmi i pamięci o ludziach w Afryce, o misjach SMA na tym kontynencie. To wszystko bardzo żywo obecne jest w moim sercu i codziennej modlitwie. Powoli zmienia się także mój dom. Staje się bardziej otwarty na różnych ludzi, także misjonarzy z Afryki odwiedzających Polskę. To wielka radość dla mnie i coraz bardziej też dla nas, że mogą być naszymi gośćmi. Mój najmłodszy dwunastoletni synek Ignacy odwiedził ze mną Kair i Kenię. Zobaczył jak żyją dzieci w ośrodku dla dzieci osieroconych i opuszczonych w okolicy miasta Meru, spotkał albinoską dziewczynkę i usłyszał o trudnym życiu albinosów, służył do mszy św. z kenijskimi chłopcami, którzy zaciekawieni jego obecnością py-i tali czy jest z tego samego kraju co Lewandowski. To wszystko było bardzo ważne i mam nadzieję, że Ignacy na zawsze zachowa w sercu poczucie braterstwa i solidarności zwłaszcza z tymi, którym żyje się często o wiele trudniej. A moja droga za Panem i z Nim wciąż trwa, niekiedy pełna zawirowań i upadków, ale nieodmiennie zachwycająca, wciąż świeża i nowa, wypełniona modlitwą i radością z każdego nowego dnia i z tego co wciąż jeszcze przede mną.