ks. Władysław Penkala SMA

Moja droga na MISJE - wspomnienia

11 maja 2023

Publikujemy dla Państwa wspomnienia śp. ks. Władysława Penkali SMA, które ukazywały się w kolejnych numerach Wrót Afryki. W tym miejscu można je przeczytać w całości aby mocniej przyjżeć się jego nietuzinkowemu życiu. Miłej lektury. 

Moja droga na Misje

Wspomnienia ks. Władysława Penkali SMA

Urodziłem się 13 października 1947 roku, w 30 rocznicę ostatniego objawienia Matki Bożej Fatimskiej, w Dobrzeniu koło Oleśnicy, jako najmłodszy syn Stefanii i Franciszka.

Tak w ogóle, to całe moje życie upłynęło pod znakiem Maryi. Na chrzcie otrzymałem imię świętego Władysława Węgierskiego, którego święto obchodzi się 27 czerwca, to jest we wspomnienie Matki Bożej Nieustającej Pomocy. A w święto Nawiedzenia Matki Bożej, Pan mnie wezwał na misję poprzez święcenia kapłańskie.

Z Maryją wiąże się też inne kluczowe wydarzenie z mojego życia: W dzieciństwie poważnie zachorowałem i rodzice obawiali się o moje życie. Nie wiedząc, gdzie szukać pomocy, mama przyniosła mnie przed obraz Matki Bożej, ofiarując mnie słowami „Jak będzie żył, to go sobie weź”. Po czym odzyskałem zdrowie. Moja mama zachowała to wydarzenie w tajemnicy, aż do dnia moich święceń kapłańskich, kiedy to wyznała mi, że od zawsze była pewna mego powołania do kapłaństwa.

Moi rodzice wywodzili się z okolic Wadowic i Andrychowa. Poznali się w trakcie wojny na robotach przymusowych w Malczycach na Dolnym Śląsku, gdzie się pobrali. Po wojnie chcieli osiedlić się w ich rodzinnych stronach, ale władza ludowa nakazała im zamieszkać w Dobrzeniu, gdzie mieli trzech synów: Józefa, Franciszka, no i mnie.

Uczęszczałem do Szkoły Podstawowej w Dobrzeniu. Po czym zapisałem się do Szkoły Górniczej w Chorzowie, z której szybko zrezygnowałem pod wpływem mojej mamy, która obawiała się niebezpieczeństw życia górniczego. Przeniosłem się więc do Zasadniczej Szkoły Zawodowej w Oleśnicy, gdzie wyuczyłem się zawodu, formierza odlewnika. Umiejętność ta bardzo mi się przydała w Afryce, gdzie sam odlałem kilka figur Maryi i Jezusa.

Po ukończeniu szkoły zawodowej rozpocząłem pracę w Świdnickiej Fabryce Urządzeń Przemysłowych. Zapisałem się równocześnie do liceum, aby uzyskać maturę, której potrzebowałem do seminarium, o którym myślałem. W międzyczasie moi rodzice przeprowadzili się do Andrychowa, aby być bliżej starszego brata Józefa, który osiedlił się tam z rodziną. Ja zaś po zdaniu matury odbyłem zasadniczą służbę wojskową.

Niedługo po powrocie z wojska, nie mówiąc nic nikomu z rodziny, wstąpiłem do Wyższego Seminarium Duchownego we Wrocławiu. Wszyscy w mojej rodzinie byli zaskoczeni, gdy im to ogłosiłem, a najbardziej brat Franciszek, z którym mieszkałem razem w hotelu robotniczym w Świdnicy. Jedynie mama nie okazywała zaskoczenia, mówiąc, że to przeczuwała. Było to w 1969 roku, kiedy ordynariuszem wrocławskim był kardynał Bolesław Kominek.

W seminarium przyjął mnie z otwartymi rękoma ówczesny wicerektor, ks. Tadeusz Rybak, późniejszy ordynariusz legnicki. Jako że byłem jednym ze starszych kleryków w seminarium, z doświadczeniem pracy i wojska, powierzano mi różne ważne funkcje jak odpowiedzialność za gospodarstwo i pracę kleryków. Klerycy wybrali mnie też na swojego dziekana.

Na szóstym roku ukończyłem pracę magisterską z teologii moralnej zatytułowaną „Społeczny charakter sakramentu pokuty” pod kierownictwem profesora Jana Kowalskiego z diecezji częstochowskiej.

Zostałem wyświęcony wraz z 22 księżmi w katedrze wrocławskiej przez ks. bpa Wincentego Urbana 31 maja 1975 roku, administratora metropolii wrocławskiej po śmierci kardynała Kominka. Zapamiętałem z tego dnia słowa biskupa: „Nie licz czasu dla Pana. Poświęć całe życie dla chwały Pana i jego Kościoła”. Zapadły mi one głęboko w serce i przez całe życie starałem się je realizować.

Po święceniach kapłańskich pracowałem 6 lat jako wikariusz. Najpierw posłano mnie do Parafii pw. Św. Marcina w Jaworze, gdzie proboszczem był ks. Jan Tokarz. Była to duża Parafia. Sam Jawor wraz z okolicznymi wioskami zamieszkiwało około 20 tysięcy ludności. Opiekowałem się ministrantami (było ich ponad 150), z którymi każdego roku udawałem się na pielgrzymkę do Kalwarii Zebrzydowskiej. Mój proboszcz bardzo mnie cenił i zlecał mi regularnie głoszenie kazań z okazji większych świąt kościelnych. Nie raz mi powtarzał, „Księże, Ksiądz powinien pójść do miasta na większą parafię”.

Po czym, w czerwcu 1978 roku, biskup Henryk Gulbinowicz mianował mnie na centralną parafię Wałbrzycha pw. Św. Aniołów Stróżów, gdzie proboszczem był ks. infułat Adolf Iwańciów. W tym mniej więcej czasie podjąłem decyzję o wyjeździe na misję.

Moje powołanie misyjne wzrastało stopniowo bez żadnych większych wydarzeń. Pamiętam, że w młodości lubiłem czytać książki o tematyce misyjnej, w szczególności o apostole trędowatych. W seminarium i na parafii w Jaworze, rozmawiałem często z innymi księżmi i klerykami o moim pragnieniu wyjazdu na misję.

Ostateczna decyzja o wyjeździe na misje zapadła w trakcie pielgrzymki do Kalwarii Zebrzydowskiej. Było to ulubione sanktuarium mojej mamy, która chodziła tam regularnie na nogach ze swego domu rodzinnego w Choczni, odległego o 6 km od domu rodzinnego Jana Pawła II. Ja sam spotykałem w Kalwarii wiele razy Jana Pawła II, wtedy jeszcze kardynała krakowskiego, który wywarł wielki wpływ na mnie. Pamiętam, że raz poprosił mnie wraz z ks. Andrzejem Głąba, z którym razem wyjechałem na misje na Wybrzeże Kości Słoniowej, abyśmy mu asystowali w uroczystej procesji do ołtarza.

Napisałem więc podanie do mojego ordynariusza, kardynała Gulbinowicza. On jednak odmówił mi kategorycznie, argumentując, że potrzebuje dobrych księży w diecezji i nie może sobie pozwolić na robienie takich prezentów afrykańskim biskupom.

Pomimo moich ponawianych próśb, Kardynał Gulbinowicz kazał mi czekać prawie 3 lata na odpowiedź. W końcu latem 1980 roku po naradzie z biskupami pomocniczymi udzielił mi pozwolenia na wyjazd na misję. Pamiętam, jak po tej naradzie biskup Tadeusz Rybak powiedział mi „Ks. Władysławie, podziwiam, ale nie rozumiem, jak można opuścić Polskę”.

Decyzję o moim wyjeździe na misję, z kolei źle przyjęła moja mama. Skarżyła się: „gdzie będziesz poniewierał się po świecie i zostawisz samą matkę wdowę”. Gdyż ojciec umarł 9 miesięcy po moich święceniach. Przekonałem ją, mówiąc, że to nie przez przypadek dostałem zgodę na wyjazd w 33 roku mojego życia. Mogłem dostać pozwolenie wcześniej, albo później, ale stało się to, kiedy osiągnąłem wiek Chrystusa. I moja mama przyjęła to jako znak od Opatrzności.

Tak jak o tym wspominałem już przedtem, po kilkuletnich staraniach, z Bożą pomocą uzyskałem od mojego ordynariusza, kard. Gulbinowicza, pozwolenie wyjazdu na misje, potwierdzone później oficjalną nominacją w czerwcu 1981 roku. Rozpocząłem więc moje przygotowania.

Wiosną 1981 roku, aby móc uzyskać paszport i wizę, musiałem wraz z innymi przyszłymi misjonarzami udać się do Warszawy na tygodniową sesję w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Przyjęto nas tam uroczyście, a sam minister zapewniał, że będziemy ambasadorami Polski w świecie.

Po odebraniu paszportu odbyłem latem dwumiesięczny kurs języka francuskiego w Warszawie. Po czym, z końcem września, posłano mnie wraz z innymi przyszłymi polskimi misjonarzami do Brukseli na formację misyjną, w ramach której między innymi pogłębialiśmy znajomość języka francuskiego oraz poznawaliśmy podstawy medycyny tropikalnej. W trakcie formacji, mieszkałem na parafii w centrum Brukseli u Flamandczyka ks. Alfreda. To mi pozwalało być bliżej ludzi i lepiej poznać realia miejscowego Kościoła.

W pamiętnym dla Polski grudniu 1981 roku, pojechałem do Paryża z kilkoma przyszłymi misjonarzami, w ramach ferii, aby świętować Boże Narodzenie. Mieszkaliśmy w polskim seminarium, kształtującym przyszłych księży dla polskiej emigracji. Księża formatorzy, powiązani ściśle z powojenną emigracją antykomunistyczną, przyjmowali nas z otwartymi rękami. Pamiętam, że również Francuzi byli bardzo gościnni. Patrzyli na nas z szacunkiem jak na bohaterów, gdyż w tym czasie cała Francja podziwiała Solidarność i Polaków, za odwagę walki z komunizmem.

Pod koniec naszej rocznej formacji w Brukseli, zostałem wraz z ks. Andrzejem Głąba, pochodzącym również z mojej diecezji, oficjalnie nominowany przez Kościół Polski do diecezji Gagnoa na Wybrzeżu Kości Słoniowej, w odpowiedzi na zaproszenie tamtejszego ordynariusza, biskupa Noëla Kokora Tekry. Byłem szczęśliwy, że będę mógł służyć Chrystusowi w tym afrykańskim kraju. Już sama nazwa tego państwa brzmiała atrakcyjnie i zachęcająco.

Przed wyjazdem do Afryki, udaliśmy się razem z innymi misjonarzami do Rzymu na spotkanie z Ojcem Świętym, Janem Pawłem II. Było to wspaniałe spotkanie. Papieżowi misje leżały na sercu. Wymienił kilka słów z każdym z nas. Po tym spotkaniu dostałem dwa różańce – jeden dla mnie, a drugi dla mamy, aby jak Jan Paweł II powiedział, „zawsze modliła się za ciebie, gdziekolwiek będziesz”. W późniejszym okresie, będąc już na misjach, starałem się przylatując na urlop lub wracając, zatrzymać się w Rzymie, aby móc spotkać papieża.

W końcu, w połowie sierpnia 1982 roku, nastąpił długo oczekiwany moment wyjazdu na misje. Po wylądowaniu w Abidżanie, zostaliśmy posłani przez biskupa razem z ks. Andrzejem Głąba[1] na pewien czas do parafii św. Ludwika w Tabou nad oceanem, prowadzonej przez polskiego misjonarza, ks. Michała Potaczało, abyśmy mogli się zaaklimatyzować w Afryce.

Z tego okresu zapamiętałem szczególnie jedno wydarzenie. Pewnego upalnego dnia postanowiliśmy z ks. Andrzejem, nikomu nic nie mówiąc, pójść wykąpać się do pobliskiej laguny, aby się ochłodzić. Wieczorem po powrocie, opowiedzieliśmy proboszczowi, o naszej wyprawie. Ten, kiedy się dowiedział, w której dokładnie lagunie byliśmy, złapał się za głowę mówiąc: „Ludzie, mogliście nie wrócić. Tam aż się roi od krokodylów”. Ja, z uśmiechem powiedziałem do ks. Andrzeja: „Patrz, Opatrzność Boża czuwa nad nami od samego początku”.

Wkrótce biskup Gagnoa powierzył mi moją pierwszą misję, administrację powstałej w 1974 roku parafii Matki Bożej Morza położonej w Grand-Béréby, w malowniczej nadmorskiej miejscowości, z przepiękną drewnianą plebanią położoną blisko oceanu. To był prawdziwy raj. Na terenie parafii osiedlało się wielu emigrantów z Burkina Faso, którzy poszukiwali pracy na powstających w pobliżu plantacjach kauczukowych. Nie było mi jednak dane pozostać długo w tym przepięknym miejscu.  

Po 3 miesiącach pobytu, biskup Noël Tekry zaproponował mi przeniesienie na dużo większą parafię w Lakota, zamieszkałą przez lud Didas, jako wikariusz, aby zastąpić włoskiego misjonarza Fidei Donum, który niespodziewanie opuścił Wybrzeże Kości Słoniowej. Zgodziłem się i dołączyłem do ekipy misjonarzy złożonej z dwóch księży Stowarzyszenia Misji Afrykańskich: ks. Lorenzo Rapetti z Włoch (proboszcza) i ks. Josepha Malval z Francji (80-letniego rezydenta). Przyjęli mnie po bratersku. Było to moje pierwsze spotkanie z misjonarzami Stowarzyszenia Misji Afrykańskich, które tak bardzo wpłynęło na moje późniejsze życie.

Na parafii przebywało również pięć sióstr ze zgromadzenia Matki Bożej Miłosierdzia z Evron, z których jedna, siostra Rolanda, pomagała mi we francuskim, w szczególności poprawiała moje homilie.

Parafia była ogromna, dlatego po moim przyjeździe, ks. Lorenzo Rapetti zaprowadził mnie nad jedyną szosę w parafii i powiedział: „Zobacz, te wszystkie kaplice dojazdowe z tej strony drogi należą do ciebie, masz je regularnie odwiedzać”. Starałem się więc wykonać jak najlepiej powierzoną mi misję, jeżdżąc często po wioskach w buszu. Spędzałem też dużo czasu z młodzieżą.

Po roku wspólnej pracy w Lakota, obydwaj księża SMA musieli wyjechać do Europy i zastąpił ich ksiądz Fidei Donum, przybyły z Włoch.

Po dwóch latach mego pobytu w Lakota, biskup Noël Tekry, borykający się ciągle z brakiem misjonarzy, zaproponował mi przeniesienie do regionu zamieszkałego przez lud Bété. Powierzył mi tam równocześnie pieczę nad dwoma misjami: Parafią św. Jana Ewangelisty w Kpapékou (powstałą w 1959 roku) oraz pobliską Parafią św. Józefa Rzemieślnika w Bayota (powstałą w 1967 roku). Razem miałem przydzielonych ponad osiemdziesiąt wiosek, na objechanie których potrzebowałem około trzech i pół miesiąca. W parafiach tych przez większą część czasu byłem sam. Na początku mojego pobytu, biskup przysłał mi do pomocy młodego księdza z diecezji Man. Szybko on jednak zachorował i po pewnym czasie wyjechał. Następnie był drugi wikariusz i też odszedł szybko. Nieraz skarżyłem się biskupowi, że jestem wyczerpany pracą misyjną, ale on mi odpowiadał: „Wiem, że jesteś sam, ale dajesz radę. Odwiedzasz ludzi i podtrzymujesz kontakt ze wspólnotami na wioskach”.

Było więc zmęczenie, ale i radość z pracy misyjnej, a w szczególności ze spotkań z ludźmi, których było dużo i wielu z nich włączało się czynnie w ewangelizację. Miałem ponad stu katechistów i wielu młodych pomocników. Było ciężko, ale pracowało się dobrze.

Na początku, kiedy jeździłem po wioskach, przygotowywałem sobie mapę. Umieszczałem na niej nazwy wiosek, aby nauczyć się tych „dziwnych” nazw z języka Bété. Obok pisałem imiona wszystkich szefów oraz odpowiedzialnych Kościoła ponieważ przyjeżdżając do konkretnej wioski, trzeba było wszystkich koniecznie pozdrowić i przywitać po imieniu. Starałem się również trochę poznać miejscowy język, aby mieć większy kontakt z ludźmi, ale biskup uspokajał: „Księże, nie ma się co przemęczać, wystarczy głosić po francusku, a katechiści będą tłumaczyć”.

W Kpapékou wybudowałem kilkupiętrową dzwonnicę z pomocą polskiego hotelarza z San Pedro, pana Dąbrowskiego, mistrza murarstwa, który spędził 4 lata w obozie w Oświęcimiu. Jako podziękowanie za ocalałe życie wyjechał on do Afryki, aby służyć ludziom. Na pierwszym i drugim piętrze dzwonnicy były sale katechetyczne, a na szczycie umieściłem duży oświetlony krzyż (widoczny z kilkunastu kilometrów). Poza tym, dzięki mojemu wykształceniu formierza, odlałem sam liczne figurki z metalu między innymi Chrystusa Ukrzyżowanego do naszej kalwarii, Matkę Bożą z Lourdes do groty oraz statuę Serca Jezusowego przed kościołem parafialnym. 

W Kpapékou nie brakowało powołań kapłańskich wśród młodych. Z parafii wywodził się między innymi biskup Paul Dacoury-Tabley, w tym czasie biskup pomocniczy Abidżanu i później ordynariusz nowej diecezji w Grand-Bassam. Pamiętam jak jego mama, starsza już kobieta, mieszkająca niedaleko plebanii, przynosiła mi upieczone kurczaki na kolację.

Pod koniec mego pobytu na Wybrzeżu Kości Słoniowej, zacząłem mieć kłopoty ze zdrowiem i moja lekarka oświadczyła wprost: „Księże, albo zdrowie, albo Afryka. Na razie nie da się tego pogodzić. Trzeba więc wyjechać teraz, aby ratować zdrowie.”

Musiałem więc postawić sobie pytanie, co dalej. Moje serce było oddane Afryce i moje więzi z diecezją wrocławską rozluźniły się przez lata. Wakacje spędzałem głównie u mojej mamy w Andrychowie, gdzie miałem swój pokój. Odwiedzałem również znajomych księży z diecezji wrocławskiej. Ks. Józef Majka, rektor seminarium, zawsze mnie zapraszał i udostępniał seminaryjny apartament arcybiskupa. Miałem też duże wsparcie od biskupa Józefa Pazdura, naszego ojca duchownego z czasów seminarium. Czułem jednak, że Pan mnie wzywał do czegoś nowego. Pojawiło się wówczas Stowarzyszenie Misji Afrykańskich, które poszukiwało polskich księży z doświadczeniem misyjnym, aby pomóc w formacji polskich kleryków SMA. Krótko mówiąc, przez cały czas mojego pobytu na Wybrzeżu Kości Słoniowej miałem kontakt ze Stowarzyszeniem Misji Afrykańskich. Wszystkie parafie, w których pracowałem, były założone przez misjonarzy SMA. W diecezji Gagnoa pracowało wielu księży SMA i miałem z nimi bardzo dobre relacje. Przyjeżdżali do mnie co roku, proponując wstąpienie do Stowarzyszenia Misji Afrykańskich. Mówili: „ty jesteś, taki sam Boży szaleniec (fou de Dieu) jak my”.

Zdecydowałem więc spróbować i przyleciałem do Domu Generalnego w Rzymie w 1990 roku, aby lepiej poznać Stowarzyszenie Misji Afrykańskich. Zostałem bardzo mile przywitany przez Radę Generalną SMA, która bardzo liczyła na mnie przy tworzeniu Polskiej Prowincji SMA. Wykorzystałem czas pobytu w Wiecznym Mieście na poprawienie mojego zdrowia, w czym pomogła mi siostra Cunera Borst z Holandii, z wykształcenia pielęgniarka. Uczęszczałem też jako wolny słuchacz na kursy Historii Kościoła w Afryce i Misjologii na Papieskim Uniwersytecie Urbaniana.

Przez cały ten czas, wszyscy w Domu Generalnym przypatrywali mi się uważnie i zastanawiali się, czy wstąpię do SMA, czy też nie. Zastanawiałem się, aż w końcu powiedziałem: „Tak” i złożyłem moje pierwsze przyrzeczenie czasowe 3-go września 1991 roku.

Następnie zostałem posłany do Republiki Środkowoafrykańskiej, aby służyć jako ojciec duchowny i ekonom w Domu Formacyjnym SMA w Bangui. Przebywało tam wtedy 6 kleryków SMA, między innymi późniejszy biskup Nestor Nongo-Aziagbia, którzy uczęszczali na kursy filozofii do seminarium diecezjalnego.

Miałem nadzieję, że będę mógł zostać dłużej w Afryce, ale Przełożony Generalny SMA poprosił mnie o pilny powrót do Europy, abym zajął się formacją polskich kleryków SMA. Z żalem serca, zaakceptowałem tę propozycję, ale poprosiłem, aby wysłano mnie na formację dla wychowawców z seminarium, gdyż nie miałem żadnego przygotowania do tego rodzaju pracy.

Przełożony Generalny SMA posłał mnie więc na roczny kurs do IFEC (Institut de Formation des Educateurs du Clergé) w Paryżu, elitarnej szkoły kształcącej przyszłych wychowawców seminariów oraz biskupów.  Mieszkałem u Sulpicjanów oraz w domu SMA na ulicy Crillon, gdzie starsi misjonarze SMA poprawiali język francuski mojej pracy dyplomowej. W trakcie studiów w Paryżu prowadziłem z innymi księżmi i siostrami zakonnymi spotkania z młodzieżą w ramach ekip powołaniowych. Pełniłem też posługę kapelana w szpitalu w dwudziestej dzielnicy Paryża. Leczyło się tam bardzo wielu muzułmanów. W większości byli otwarci i mogłem swobodnie z nimi rozmawiać, ucząc się w ten sposób dialogu.

Po ukończeniu formacji w Paryżu, Przełożony Generalny zaproponował mi zorganizowanie i poprowadzenie Roku Duchowego dla polskich kleryków SMA w Europie. Szukaliśmy długo odpowiedniego miejsca, głównie w Wielkiej Brytanii i Francji. Wybór padł w końcu na położoną w lesie na pograniczu Alzacji i Lotaryngii, posiadłość SMA w Zinswald, gdzie zostałem Mistrzem Nowicjatu. Do pomocy przydzielono mi ks. Marcela Singera, który został mianowany przełożonym domu. Był to wspaniały człowiek o dobrym sercu. Pracował on wcześniej w seminarium w Kanadzie i potrafił w Zinswald stworzyć wspaniałą rodzinną atmosferę, w której wszyscy czuli się dobrze. Klerycy nazwali go „tatusiem”. Ekipę formacyjną uzupełniali ks. Nico Pronk z Holandii, doświadczony wychowawca i profesor oraz André Dennefeld w Prowincji Strasburskiej, pełniący funkcję ekonoma.

Poza tym na terenie posiadłości w Zinswald mieszkała w osobnym domu grupa księży i braci z Prowincji Strasburskiej. Posługiwali oni w okolicznych parafiach i pomagali naszym klerykom w nauce francuskiego.

Rok duchowy w Zinswald rozpoczął się we wrześniu 1993 roku, po moim przyrzeczeniu wieczystym, które złożyłem 13-go września 1993 roku. Poprowadziłem łącznie dwie grupy polskich kleryków w latach 1993-1994 i 1994-1995. Klerycy przyjeżdżający z Polski mieli duże braki w formacji misyjnej i duchowej. Niewiele wiedzieli o Stowarzyszeniu Misji Afrykańskich, a na dodatek ich znajomość francuskiego była bardzo mała. Należało więc łączyć wykłady po francusku i po polsku oraz organizować dodatkowe lekcje francuskiego. Na szczęście, z Bożą pomocą i dzięki zaangażowaniu wszystkich misjonarzy SMA ze wspólnoty z Zinswald udało się zrealizować cały program formacji.

Poza tym, aby móc lepiej zintegrować grupę oraz pokazać klerykom Francję i jej kulturę, a w szczególności jej piękną chrześcijańską tradycję, organizowaliśmy okresowe wycieczki po Alzacji i Lotaryngii, a nawet pielgrzymki do Lourdes i Paryża.

W pierwszej połowie 1995 roku, kiedy przebywałem jeszcze w Zinswaldzie, zapadła ostatecznie decyzja o mojej nominacji na Przełożonego Domu Formacyjnego w Borzęcinie Dużym. Od tej pory odpowiedzialnym za prowadzenie roku duchownego miał być ks. Marcel Singer. Ta decyzja Przełożonego Generalnego nie była dla mnie zaskoczeniem. Od czasu mego przyjazdu do Domu Generalnego w Rzymie powtarzali mi regularnie, że bardzo liczą na mnie przy formacji kleryków SMA w Polsce. Dotychczas odpowiedzialnymi za seminarium SMA w Borzęcinie Dużym byli obcokrajowcy: ks. Daniel Patrick Burke z Irlandii, który na czas pobytu w Polsce przybrał imię Kazimierza Afrykańskiego oraz ks. Jacques van den Bronk z Holandii.

8 czerwca 1995 roku przybyłem do Borzęcina Dużego z klerykami z Zinswaldu, było to w przeddzień wizyty kard. Glempa i otwarcia Muzeum Misyjnego założonego przez ks. Kazimierza Kieszka SMA.

Zostałem przełożonym seminarium i równocześnie oficjalnym reprezentantem SMA w Polsce przed władzami państwowymi i kościelnymi. Na początku był ze mną przez rok ks. Kazimierz Kieszek, który był odpowiedzialny za animację powołaniową i misyjną. Później pomagał mi ks. Nico Pronk, z którym współpracowałem w Zinswaldzie.

Szybko przekonałem się, jak potrzebna była moja obecność w Polsce. Niestety, wcześniejsi przełożeni nie orientowali się w polskich realiach i byli zbyt odizolowani od miejscowego Kościoła. Z tego powodu wiele rzeczy było zaniedbanych. Dom był w opłakanym stanie i wymagał generalnego remontu. Ludzie z sąsiedztwa, a nawet księża, nie wiedząc w zasadzie nic o Stowarzyszeniu Misji Afrykańskich, patrzyli na nas jak na sektę. Jeszcze gorzej wyglądała sprawa z punktu widzenia prawnego. Brakowało nam wielu oficjalnych dokumentów.

W tym czasie było wielu kleryków. Sam ówczesny przełożony generalny ks. Cardot był tym zachwycony. Niestety nie przekładało się to na konkretne wsparcie finansowe ze strony Generalatu. Jeździliśmy więc po parafiach, aby szukać wsparcia od ludzi. Przez cały adwent i wielki post głosiłem rekolekcje, głównie w Warszawie i okolicach, zachęcając ludzi do wsparcia misji i naszego zgromadzenia.

Najpilniejszym zadaniem było jednak przedstawienie naszego seminarium miejscowemu Kościołowi. Nadarzyła się ku temu doskonała okazja wraz z odejściem ks. kan. Józefa Olczaka na emeryturę i przyjściem nowego proboszcza ks. Krzysztofa Wojno. Wolny od wcześniejszych uprzedzeń, nawiązał ze mną kontakt i zaczął przychodzić do nas na obiady. Zaproponował mi również przeprowadzenie adwentowych rekolekcji parafialnych w Borzęcinie Dużym, tak aby lokalna społeczność mogła poznać zgromadzenie misyjne SMA i zrozumieć, co robimy w naszym seminarium.

W trakcie rekolekcji opowiedziałem historię Stowarzyszenia Misji Afrykańskich i naszego przybycia do Borzęcina Dużego na prośbę samego ks. kard. Glempa. Przypomniałem też historię parafii borzęcińskiej, najstarszej na Mazowszu, gdzie prawdopodobnie po raz pierwszy odmawiano po polsku modlitwę Ojcze nasz. Zaprosiłem też parafian do odwiedzenia naszego seminarium.

Rekolekcje okazały się wielkim sukcesem. Lokalna ludność nie tylko otworzyła się na SMA i zaakceptowała naszą obecność w Borzęcinie Dużym, a nawet stała się dumna z tego powodu.

Następnie nawiązałem kontakt z sąsiednimi parafiami i księżmi oraz wzmocniłem więzi z Pallotynami. Głosiłem nawet rekolekcje dla kleryków w seminarium w Ołtarzewie oraz dla księży z obu prowincji pallotyńskich w Częstochowie. Ks. kard. Glemp podkreślał zawsze, że bardzo ceni sobie obecność misjonarzy w swojej archidiecezji.

Latem 1998 roku pojawiła się nowa ekipa młodych księży SMA w Borzęcinie Dużym (ks. Wojciech Lula, ks. Arkadiusz Nowak i ks. Janusz Machota), którzy przejęli stopniowo wszystkie moje obowiązki w seminarium, a ja pozostałem tylko oficjalnym reprezentantem Przełożonego Generalnego w Polsce. W 2001 roku po wyborze ks. Wojciecha Luli na przełożonego Dystryktu Polskiego i utworzeniu nowej Rady Dystryktu, zdecydowałem się wyjechać ponownie na misję. Był to dobry czas na ponowny wyjazd do Afryki.

Władze generalne Stowarzyszenia Misji Afrykańskich pozostawiły mi swobodę w wyborze mojego przyszłego miejsca. Za radą ks. Tona Storcken’a, byłego przełożonego Fundacji Polskiej SMA, postanowiłem pojechać na pewien czas do Maroka. Posługiwał tam ks. Gilbert Bonouvrié SMA z Holandii. Wyleciałem w lutym i zamieszkałem we wspólnocie wraz z kilkoma księżmi. Biskup posyłał mnie do różnych parafii, abym mógł je poznać. Spodobało mi się i zdecydowałem zostać na stałe w Maroku.

Po wakacjach w Polsce, 1 września 2002r. otrzymałem oficjalną nominację do Maroka do Casablanki. Biskup przydzielił mnie do dużej parafii Matki Bożej z Lourdes. Opiekowaliśmy się tam wieloma miejscami kultu. Do głównego kościoła na Mszę Świętą przychodziło ok. 400-500 wiernych, co na tamtejsze warunki było już tłumem. Zawsze lubiłem głosić, kiedy było dużo ludzi w kościele. Naszymi parafianami byli sami obcokrajowcy: Afrykańczycy (głównie studenci, ale też pracujący na miejscu) oraz Europejczycy (rezydenci i turyści), głównie z Francji, Hiszpanii i Włoch. Było też sporo Polaków.

Po roku poprosiłem biskupa o zmianę parafii. Zaproponował mi dwie parafie do wyboru: w Meknes i w El-Jadida. Pierwsza nie odpowiadała mi. Kościół był tam zamknięty, a Mszę Świętą odprawiano w mieszkaniu. Wybrałem więc parafię św. Bernarda w El-Jadida. Bardzo mi się tam podobało. Misja była położona poza miastem na górce, ok. 800 m od oceanu.

Miejscowa wspólnota chrześcijańska składała się z ok. setki studentów pochodzących z ponad dwudziestu krajów Afryki. Byli oni bardzo zaangażowani i głęboko wierzący. Dzięki ich obecności, nigdy nie czułem się osamotniony w parafii. Codziennie wieczorem było przynajmniej sześć młodych osób na Mszy Świętej. Pięknie śpiewali i grali na gitarze, nawet utworzyli własny chór.

Prowadziłem dla nich 3-letnie katechezy przygotowujące do sakramentu chrztu świętego. W Maroku niewielu studentów przyjmowało ten sakrament. Jednak większość z nich zostało ochrzczonych po powrocie do swoich krajów i tam brało czynny udział w życiu chrześcijańskim.

Poza tym, zorganizowałem dla nich bibliotekę, do której sprowadziłem książki z diecezji Rabat, w której także organizowaliśmy spotkania i konferencje.

Po roku biskup przeniósł mnie do parafii św. Anny w Agadir, gdzie spędziłem cztery lata. W skład parafii wchodzili rezydenci, turyści, ale najliczniejszymi, podobnie jak w El-Jadida, byli studenci z krajów afrykańskich.

Jeździłem również na misję odległą o 90 km do Tarudant, gdzie znajdował się zabytkowy stary klasztor pofranciszkański z bardzo pięknym ogrodem. Niestety, wymagał on gruntownego remontu. Musiałem więc szukać pieniędzy na renowację budynku, w czym pomagał mi miejscowy burmistrz. Na Mszę Świętą przychodziło do kaplicy klasztornej zwykle 8-10 osób, z tego połowa to były siostry zakonne, a reszta to rezydenci z Włoch i Francji.

W święta przyjeżdżał regularnie do Tarudant prezydent Jacques Chirac wraz z żoną. Czasem towarzyszyły mu dzieci. Podobno miał jakiegoś niepełnosprawnego krewnego w okolicznej wiosce. Na czas swojego pobytu, zamieszkiwał w luksusowym hotelu „La Gazelle d’or” w Tarudant, skąd przyjeżdżał do mojej parafii na Mszę Świętą. Towarzyszyło mu zawsze wojsko i policja, aby go chronić.

Po Mszy Świętej spotykaliśmy się wszyscy z parą prezydencką na kawie i ciastkach. Pamiętam jak kiedyś prezydent powiedział mi, że zawsze przyjmuje on komunię świętą w intencji Francji. A ja mu odpowiedziałem z uśmiechem: „Panie prezydencie, trzeba przyjmować komunię we własnej intencji, aby spotkać się z Chrystusem.”

Dzięki tym relacjom, byłem znany i szanowany w okolicy. Pamiętam, jak kiedyś jechałem za szybko i zatrzymała mnie policja. Spojrzeli na mnie i zasalutowali mówiąc między sobą: „Uwaga to jest kapelan prezydenta Chiraca”. Po czym puścili mnie przepraszając.

Poza Tarudant jeździłem odprawiać Msze Święte jeszcze do dwóch innych miejscowości: Tiznit i Midelt. Zwykle musiałem przejechać ok. 500 km samochodem w każdą niedzielę. W Tiznit nie było kaplicy i odprawiałem Mszę Świętą dla kilkudziesięciu turystów oraz kilku rezydentów z Francji na parkingu pod ochroną policji. W Midelt odprawiałem Mszę Świętą w prywatnym salonie pałacyku należącym do pewnego państwa z Belgii, na którą przychodziło kilkanaście osób, głównie turystów.

Po sześciu latach pobytu w Maroku poprosiłem o rok sabatyczny. Chciałem iść na kurs języka arabskiego w Egipcie i korzystając z okazji pojechać na kilka miesięcy do Ziemi Świętej.

Po uzyskaniu zgody przełożonych i biskupa, w lipcu 2008 roku rozpocząłem kurs języka arabskiego. Zamieszkałem w domu SMA w Szubra na przedmieściach Kairu. Przebywałem tam do czerwca następnego roku. W trakcie mojego pobytu w Egipcie Przełożony Generalny zaproponował mi funkcję Przełożonego Domu, którą pełnił ks. Simon Onodja. Miał on wyjechać na Wybrzeże Kości Słoniowej i być wykładowcą naszego seminarium. Nie przyjąłem tej propozycji, gdyż obiecałem mojemu biskupowi przed wyjazdem, że powrócę do Maroka, a danego słowa trzeba dotrzymywać. Ostatecznie objął tę funkcję ks. Kazimierz Kieszek.

W styczniu 2009 roku, po uzyskaniu trzymiesięcznej wizy do Izraela, udałem się do Ziemi Świętej. Przy przekraczaniu granicy obawiałem się, że będę miał problemy z powodu mojego pobytu w Maroku. Dzięki pewnej siostrze zakonnej, dobrze znanej na granicy, przejechałem bez problemu.

Z początku zamieszkałem u Franciszkanów w Jerozolimie. Było wtedy bardzo zimno i trzeba było ogrzewać pokoje. Na szczęście nie musiałem płacić za pobyt, a jedynie odprawiać intencje mszalne. Przełożonym domu był o. Antoni Szlachta, którego bardzo mile wspominam. W trakcie mojego pobytu, chodziłem pieszo po Jerozolimie. Odwiedziłem między innymi grotę, w której był uwięziony św. Paweł oraz jezioro Genezaret, gdzie towarzyszyłem duchowo kilku grupom Polaków na prośbę Sióstr Franciszkanek.

W Ziemi Świętej spotkałem ks. Kazimierza Kieszka, który też odbywał swój urlop sabatyczny. Odwiedziliśmy razem mauzoleum Arafata na terenie Autonomii Palestyńskiej. Po czym, jak pamiętam, poszliśmy do restauracji. Tam poprosiłem o piwo. Kelner przestraszony kazał mi od razu mówić ciszej, tłumacząc, że jeśli usłyszą to tutejsi Palestyńczycy, gorliwi muzułmanie, to „obetną mi głowę na miejscu”.

Po roku zgodnie z obietnicą powróciłem do Maroka. Biskup nominował mnie do parafii św. Bernarda w El-Jadida. Powróciłem więc do mojej kochanej misji nad oceanem oraz moich kochanych studentów. Jednak trzeba było uważać, gdyż ekstremiści stawali się coraz bardziej aktywni. Moja misja była cały czas pod obserwacją policji, która śledziła każdy mój krok i nadsłuchiwała uważnie moich kazań.

Pod koniec pobytu w Maroku, zdrowie zaczęło mi się pogarszać, dlatego zacząłem myśleć o powrocie na stałe do Polski. Niestety restrykcje covidowe opóźniały wylot. Ostatecznie przyleciał po mnie ks. Grzegorz Kucharski, nasz Prowincjał, aby mi pomóc w przeprowadzce. Niespodziewanie w trakcie przekazywania parafii nowemu proboszczowi padłem nieprzytomny po nagłym udarze mózgu. Wyjazd z Maroka zamienił się w ratowanie mojego życia.

Obecnie przebywam w Domu Prowincjalnym w Borzęcinie Dużym jako emeryt, odpoczywając po wielu latach pracy misyjnej.

13-go października w rocznicę ostatniego objawienia Matki Bożej w Fatimie obchodziłem jubileusz 75-tych urodzin. Na uroczystą Mszę Świętą przybyli moi znajomi kapłani, jak również najbliższa rodzina. Podczas homilii miałem okazję wspomnieć o początkach naszego zgromadzenia w Borzęcinie Dużym i trudnościach z tym związanych, jak również o mojej bogatej pracy misyjnej, w której zawsze kierowałem się mottem naszego założyciela: „Być misjonarzem z głębi serca”. Jeśli ktoś z was słyszy w sercu zaproszenie Boga do posługi misyjnej to zapraszam do bliższego poznania nas: „Nie bój się, wypłyń na głębię” mówił św. Jan Paweł II.

Aktualnie zmagam się z różnymi problemami zdrowotnymi, ale mam nadzieję, że mój stan zdrowia pozwoli mi jeszcze ruszyć w Polskę, aby opowiadać o misjach i głosić rekolekcje misyjne.

 

Wspomnienia spisał ks. Marian Szatkowski SMA

 



[1] Ks. Andrzej Głąba, który przybył razem ze mną, opuścił Wybrzeże Kości Słoniowej po 2 latach pracy w San Pedro ze względów zdrowotnych. Pojechał później do Toronto w Kanadzie, gdzie przebywali już jego rodzice. Prowadził tam Parafię Chrystusa Króla.

Pomóż misjonarzom!

Papieskie Intencje Ewangelizacyjne

Wrzesień 2023
Módlmy się, aby ludzie, którzy żyją na marginesie społeczeństwa, w nieludzkich warunkach egzystencjalnych, nie byli zapominani przez instytucje i by nigdy nie byli uważani za pozbawionych wartości.

Nasze projekty w Afryce

KLUB SZCZĘŚCIA - EGIPT

Mobilna Klinika Moita Bwawani - TANZANIA

ŻYWY KOŚCIÓŁ - TANZANIA

Podziurawiony Uśmiech - TANZANIA

Masajski Elementarz - TANZANIA

Dom dla dzieci z albinizmem „TANGA-ŻAGIEL” - TANZANIA

Misyjne Przedszkole Świętej Agnieszki - TANZANIA

Szekspir do kwadratu - TANZANIA

Poznaj nas bliżej

Kim jesteśmy

Pomoc misjom

Dołącz do wybranego dzieła

Stowarzyszenie Misji Afrykańskich

Prowincja Polska
Borzęcin Duży
ul. Warszawska 826
05–083 Zaborów
22 75 20 888, 505 638 314
sma@sma.pl
Numer konta:
40 1600 1127 1849 0839 4000 0001 _________________________________________ Euro Account IBAN: PL56 1600 1127 1849 0839 4000 0004 (EUR)

Centrum Misji Afrykańskich

Noclegi, konferencje, rekreacja

Borzęcin Duży
ul. Warszawska 826
05–083 Zaborów

tel.: 22 35 04 735
kom.: 532 689 496  

email: cma@sma.pl

Numer konta:
29 1600 1127 1844 3217 0000 0001 




CChW Solidarni

Centrum Charytatywno-Wolontariackie

Borzęcin Duży
ul. Warszawska 826
05–083 Zaborów
KRS: 0000229579

tel.: 22 75 20 313

email: solidarni@sma.pl 

Numer konta: 
71 1600 1127 1844 3996 6000 0001

ORM Piwniczna

Ośrodek Rekolekcyjno-Misyjny

ul. Śmigowskie 110
33–350 Piwniczna-Zdrój

 

tel.: 18 44 000 77
kom.: 511 915 136

email: piwniczna@sma.pl 

Numer konta:
88 1240 1558 1111 0010 1296 8546

Używamy plików cookies Ta witryna korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Prywatności i plików Cookies .
Korzystanie z niniejszej witryny internetowej bez zmiany ustawień jest równoznaczne ze zgodą użytkownika na stosowanie plików Cookies. Zrozumiałem i akceptuję.
181 0.069923877716064